- Kapitanie, zniszczono cztery statki
wroga.
- Przyjąłem.
- Co dalej, czekam na rozkazy.
- Lecimy do bazy. Przyda ci się
odpoczynek Hampton.
Lecieliśmy po pasie Oriona. Daleko od
ziemi. Trzysta lat po tym, jak zniszczono Ziemię, przenieśliśmy się
na Marsa. Tam wytworzyliśmy sztuczną atmosferę, przywieźliśmy
resztki wody z Ziemi i wykopaliśmy głębokie tunele, w których
również była woda. Żyliśmy tam na nowo. Zaludnialiśmy planetę,
niczym mrówki. Każdy z nas musiał zacząć żyć.
Ale my - Jednostka Specjalna - CosmicoMachine - utrzymujemy naszą nową planetę z przestrzeni
kosmicznej. Chronimy ją, aby sytuacja sprzed stuleci się nie
powtórzyła. Nazywam się Hampton. Jane Hampton. Urodziłam się już
na Marsie. Od pokoleń moja rodzina służyła w tej jednostce. Moi
bracia również tu służą. Ku chwale Marsa.
- Kapitanie Cannavan, nie ma czasu na
wygłupy- strofowałam kapitana, który bawił się swoim statkiem
jakby nigdy nic. Małe dziecko dostało zabawkę.
- Jane... daj spokój. Oficjalnie musisz
się zwracać do mnie tylko jak nagrywam misje. Dla oka dowództwa,no
wiesz...
- To na drugi raz informuj mnie, że
skończyłeś, dziadzie.
- Aj aj majtku - wybuchnął śmiechem
- Jeszcze zobaczymy, kto się będzie
śmiał ostatni-uśmiechnęłam się, zerkając w dół, gdzie leciał
Dave
- Nie spinaj się tak, Mała, przecież
wiesz, że cię uwielbiam.
Przewróciłam oczami.
- Za co ty mnie tak uwielbiasz, hm?
- Za piersi, oczywiście. Są jedyyyne
na Marsie.
- Ech, ale ty masz tupet, Dave - zniżyłam
lot lat tak, że puknęłam mu swoim statkiem w jego szybę od góry.
- EJEJEJEJEEEEJ, dopiero położyłem
lakier !
- O taak?
- Tak - parsknął poirytowany, a ja
zniżyłam lot tak, żeby lecieć obok niego i przerysowałam mu
skrzydłem po boku statku.
- Ty mała zdziro!
- Goń się Cannavan - zaśmiałam się i
poleciałam dalej, żeby zaczepić statek w bazie.
Po 15 minutach, już bez skafandrów,
chodziliśmy po bazie,pijąc aromatyczną kawę.
- Trzeba zdać raport szefuńciowi -
skwitował Dave.
-Wiem, nie chce mi się wracać po
kopie do statku- oparłam się o ścianę.
- Jane, słuchaj...czy...bo mam do ciebie
takie pytanie i...
- No słucham.
- Bo ja...
- Hej Maluchy - w korytarz wszedł mój
starszy brat Varon. Był rok starszy od Dave'a i dwa lata ode mnie.
Był wicedowódcą ,zaszedł wyżej w CosmicoMachine niż nasz
ojciec. Chluba rodu i duma rodziny. Perfekcyjny aż zęby bolą.
- Hej brat, co tam?
- Wporządalu, lecimy na patrol. A wy
już po? - parsknął śmiechem - źle się wyraziłem, skończyliście zmianę? - uśmiechnął się.
- Tak. Zaraz idziemy zdać raport
Szefowi - odpowiedział zimno Dave.
- Dobra. To się cieszę. Wracajcie do
domów, a ja lecę. Do zobaczenia wieczorkiem siora - przyłożył
niedbale dwa palce do czoła i zasalutował nam w biegu.
- Uhm. Dave. Pójdę już - ruszyłam
prosto korytarzem,aby wyjść na zewnątrz. Dość miałam już
siedzenia w bazie. I tak za cztery przesunięcia słońca miałam
wykłady, więc nie musiałam długo siedzieć w domu.
Przebrałam
się w nowe ubrania, zrobiłam lekki makijaż, spięłam włosy w kok
i z zeszytami ruszyłam na nauczanie. Mama opowiadała, że dawno
dawno temu, kiedy Ziemia jeszcze istniała, były na Ziemi: przedszkola, gdzie uczyły się dzieci do lat sześciu, podstawówki,
gdzie chodziły dzieci do lat trzynastu, gimnazja, gdzie uczęszczały
dzieci do lat szesnastu, średnie szkoły, gdzie była młodzież do
nawet lat dwudziestu i studia, gdzie chodzili dorośli do lat
dwudziestu siedmiu. My nie mamy takich podziałów. U nas nie ma
podstawówek czy gimnazjum. U nas egzystuje Nauczalnia, gdzie każdy
rok nowego pokolenia uczy się do lat dziewiętnastu. Potem dzielimy
się ze względu na nasze zainteresowania, bądź rody z jakich
pochodzimy. Tak jak na przykład ja. Nie interesuje mnie jednostka
zwiadowcza, ale nie mam innej opcji. Nie chce być gorsza od
rodzeństwa. Trzech braci to dobra motywacja do działań, wierzcie
mi.
Gdy stanęłam na pierwszym schodku do
Nauczalni, rozległy się dzwony wołające na lekcje. Mama mawiała,
że to odpowiedniki dzwonków na Ziemi.
- Hej, Jane - usłyszałam za sobą głos
Dave'a.
- Kopę lat - powiedziałam ironicznie,
uśmiechając się.
- Eh.. ironię to ty masz we krwi moja
Mała
- Krwinki czerwone i białe również -
puściłam do niego oczko i usiadłam na moim stałym miejscu.
Po kilku tępych spojrzeniach Dave'a rozpoczął się wykład.
- Dziś na zajęciach poruszymy
historię powstania życia na tej planecie - zaczął swoim miękkim, radiowym głosem profesor Soma - Jak wiecie, moi drodzy uczniowie,
lata temu zamieszkiwaliśmy Ziemię. Tam wszystko było piękne i
łatwiejsze. Przytaczałem wam nieraz stare powiedzonko... „wszystko
co dobre kiedyś się kończy” tak to chyba szło, jak dobrze
pamiętam - przysiadł na blacie biurka przed nami – tyle o ile
nasza planeta nie zakończyła swojego żywotu samoistnie. Pomogli
nam w tym Narturianie, przed którymi wasi koledzy was chronią.
Zamierzali się już niejednokrotnie na Marsa, teraz już jesteśmy
przygotowani. Nie wszyscy z was będą chronić tę planetę w taki
sam sposób, ale niektórzy tak jak rodzina Jane Hampton - pokazał na
mnie wskaźnikiem, a ja momentalnie dostałam rumieńców. Chciałam
się schować pod ławką - dzielnie bronią naszej rasy na Marsie
już lata. Chwała im za to. W porządku. To taki krótki wstęp, a
teraz delikatnie przejdę w istotę dzisiejszej lekcji. Jak już
wiecie z naszej planety widać dwie satelity. Dwa księżyce, które
mają nieregularne kształty. Jeden z nich to Fobos. Krąży wokół
planety szybciej i jest to satelita przyciągnięta przez pole
grawitacyjne naszej planety. Drugi to Deimos, na którym stacjonuje
główna baza CosmicoMachine - odsłonił roletę, aby pokazać nam
Deimosa – nasze statki posiadają zaawansowane technologie,
potrafiące przelecieć z Pasa Oriona na Marsa obok gorących gwiazd
i nic się nam nie stanie. Nasze Tarczowniki... - i tak potrafił
gadać godzinami. Uwielbiałam naszego profesora. Potrafił jako
nieliczny dotrzeć do nas swoją prostotą i spójnością.
Po skończonych wykładach, nie miałam
pojęcia, co ze sobą zrobić. Postanowiłam pojechać na Deimosa. W
końcu CosmBusy latają co kilka jednostek. Zabrałam ze sobą
książkę z Księgofilii. Lot zapowiadał się samotny. To co
sprawiało mi smutek,było nazywane samotnością. Każdy zawsze
kogoś miał, a ja... dowódczyni jednostki specjalnej, cóż ja
mogę. Nikt nie chce baby z woja. Przynajmniej nikt nigdy nie chciał.
Leciałam 3 godziny, czytając strona po stronie. Kobieta poznaje mężczyznę na przedmieściach ziemskiego Londynu. Pocałunkom, tuleniom i czułym
słówkom nie ma końca. Uh. Chciałabym wreszcie poznać mojego
księcia z bajki. Niestety nie mam na to czasu. Na wojnie nie ma
czasu na miłość.
Wysiadłam na Deimosie,już wcześniej
wyczuwałam jego ciężką atmosferę, ale tym razem coś mi nie
grało. Pobiegłam do centrali.
- Petra? Coś się dzieje?
- Jane. Twój brat wyleciał. Mamy
kolejną bitwę. Potrzebujemy posiłków, piszesz się na to?
- O co ty mnie pytasz - wyleciałam z
centrali, żeby jak najszybciej wsiąść na statek.
- Jane?? Wypad! Ja lecę Krnąbrnym!
- Dave? Co ty tu...? Nieistotne.
Lecimy. Odpalaj go, trzeba pomóc mojemu bratu.
Wylecieliśmy ułamki sekund później.
- On jest teraz na misji?!
- Nie pierdol tylko leć, nie pomożemy
mu, siedząc na dupie, Kapitan.
Nie wiedziałam, czy zdążymy dolecieć
na Pas Oriona. Tym razem wydawał się cholernie daleko, a ja tylko
błagałam w myślach los, żeby nic się nie stało mojemu
braciszkowi.
- Dziewięćdziesiąt stopni na
wch..ooo..kur.. - gdy podniosłam wzrok znad monitora, nie mogłam
uwierzyć własnym oczom. To był największy statek Narturian, jaki
tylko zdołali wysłać. Niszczył jednostkę po jednostce, statek po
statku. Zapatrzyłam się na to cudo techniki tak, że nie
zauważyłam zmiany kursu lotu naszego Krnąbrnisia. Gdy się
ocknęłam... przeoczyłam jedną ważną rzecz. Poczułam tylko jak
mocno tuli mnie do piersi Dave. Wszystko stanęło w miejscu.
Ogarnęła mnie kompletna cisza, poczułam jak policzki robią mi się
ciepłe, a oczy zachodzą lekką mgiełką. Płakałam. Tylko..czemu?
- Jane..Jane..JANE! - usłyszałam tylko
krzyk Dave'a - Musimy stąd lecieć!
- Czy..on..czy..ja..czy..?
- On nie żyje Jane! Nie żyje! Musimy
wracać do bazy! - krzyczał Dave.
Jak, to...nie...żyje. Mój. Brat. Mój
kochany braciszek. Varon. Rozpłakałam się i klęknęłam na podłodze.
- Nie, to nie prawda! Kłamiesz! To nie
może być prawda! - płakałam i wrzeszczałam w podłogę.
- Mała.. - podszedł i przytulił mnie
mocno do siebie - nie płacz. Jestem. A ty jesteś dzielna. - tulił
mnie, a ja miałam wrażenie, że trwa to wieczność. Szarpały mną
spazmy płaczu, nie wiedziałam jak pokaże się w domu.
Statek wroga został zniszczony.
Kosztem mojego brata. Drugi bohater naszej rodziny poniósł śmierć,
poświęcając życie dla dobra wielu istnień. Teraz ja muszę go
godnie zastąpić. Muszę dać radę. Od dziś to ja będę Dowódcą.
Nie przyniosę hańby rodzinie. Ochronie ludzi na Marsie i zapewnię i
bezpieczny byt, i lepsze jutro. Obiecuje, Braciszku.